top of page
Szukaj

Wakacyjna opowieść część druga pt. Odwrócony porządek świata

  • Zdjęcie autora: Lili Hedonia
    Lili Hedonia
  • 25 sie 2020
  • 15 minut(y) czytania

Pierwsza część mojej wakacyjnej przygody poprzedzona była rozważaniem na temat marzeń. Dzisiaj gwoli wstępu nadmienię, że nie tylko marzenia mi się spełniają, ale potrafię też odwrócić porządek świata. Brzmi szumnie, ale właśnie tak się zdarzyło i to dwa razy w przeciągu roku 2019. Rozkręcam się i jeśli dalej tak pójdzie to zacznę zamieniać wodę w wino... a nie, czekaj, już to robię, bo wieczorem zamiast szklanki wody i pacierza, wypijam szklanę wina i odpalam Kuchenne Rewolucje.

Pierwszy przypadek odwrócenia porządku świata, był tak naprawdę drugim takim zdarzeniem, ale opiszę je jako pierwsze. O i znowu to robię ;)

Był piękny sierpniowy wieczór a mi znienacka skończyła się srajtaśma, więc postanowiłam wybrać się do Biedry. Nie byle jakiej, ale tej ekskluzywnej we Wrocławskim Marino. Sklep otwarty od maja a ja jeszcze nie zaznałam jego luksusów, nie poczułam klimatyzacji we włosach na dziale z nabiałem, ani nie kontemplowałam eleganckich kreacji opakowań płynów do kibla. Myśląc o tym poczułam wewnętrzną pustkę, czym prędzej przygotowałam torbę wielokrotnego użytku i wsiadłam do mojego Rydwanu Wpierdolu. Przekręcam kluczyk a tu tylko terkotanie, przekręcam drugi raz - terkotanie i radio gaśnie, przekręcam trzeci raz - cichnie terkotanie i gasną kontrolki. Trup. To nie pierwszy trup, z którym miałam przyjemność obcować, jednak zgon Rydwanu sprawił, że siedziałam za kółkiem w ciemności nie mogąc wyjść z szoku. Co tu się odjebało? Rydwan nie działa? Zawsze działał - zadumała się moja wewnętrzna blondyna. Skoro blondyna nie dowierza, sprawdzę to jeszcze raz.. przekręciłam kluczyk i nic. Załamałam się, zostałam bez biedronkowej srajtaśmy! Następny dzień to była niedziela, więc grzecznie odczekałam i w poniedziałek ruszyłam do warsztatu po pomoc. Przyjął mnie Walu z Blok Ekipy. Dokończył kanapkę z szynkową, zakąsił ogórem i kazał mi wskoczyć do BMW. Wskoczyłam. Nie zdążyłam zapiąć pasów a już byliśmy na pierwszym osiedlowym rondzie.

- To co nie działa? - zagaił wrocławski Walo

- Samochód nie odpala, trup, nawet kontrolki nie świecą - odpowiedziałam trzymając kurczowo drzwi.

- Oj ja się trupem brzydzę, pani mi nie mówi o trupach bo jeszcze zemdleje! - wykrztusił z obrzydzeniem kierowca, jadąc 100km/h po wrocławskim osiedlu z ograniczeniem do 30km/h. Ograniczenie to nic, ale "śpiący policjanci" już robili robotę, na każdym waliłam głową w sufit sportowego BMW modląc się by moja czaszka nie osłabła od lat hulaszczego życia. Udało się, czaszka nadal twarda, nerwy na wodzy, Walo na misji. Podjechaliśmy do rydwanu.

- Który to?

- Ten czarny Pt Cruiser - wskazałam z dumą moją boską furę

- Echhh - skomplementował auto Walu, potem szybko i sprawnie (komentując pod nosem tuning ala mroczny Białystok) podłączył kable i odpalił moją piękność. Następnie dał wskazówki co zrobić, żeby się to nie powtórzyło przed wymianą akumulatora, która oczywiście jest niezbędna. Chciał za usługę 30 zeta, ja miałam całą stówę, on nie miał wydać i nie chciał czekać, aż rozmienię w Żabce, więc machnął ręką stwierdziwszy, że pewnie niedługo przyjadę do warsztatu reanimować złoma i wtedy sobie odbierze tą kasę. Otóż rzecz się działa w sierpniu 2019, złom jeździł na tym akumulatorze do wyjebania do marca 2020 a ja się w warsztacie nie pokazałam. Miałam zamiar tam zajechać oddać mu kasę, ale zawsze było coś ważniejszego, więc tak oto okradłam mechanika po raz pierwszy, drugim razem zabrakło mi 20 złotych, bo nie sądziłam, że za możliwość pozostawienia opon w warsztacie trzeba zapłacić, miałam podrzucić ten hajs przy okazji, ale pech chciał, że musiałam wyjechać, oczywiście nadal sobie obiecuję, że zajrzę tam jak wrócę, ale na razie czuję się jak złodziej. Trochę się boję bo to wbrew naturze, przecież w prawidłowo funkcjonującym społeczeństwie to mechanik okrada klienta a nie odwrotnie! Nawet jeśli chodzi o jakieś marne 50 zł.

To był drugi przypadek igrania z losem, pierwszy wydarzył się w Grecji. Tym sposobem wracamy na skąpane w palącym słońcu, kamieniste plaże Eubei. Po pierwszej części tego posta rodzina się mnie nie wyrzekła, więc odważnie brnę dalej.

Turnus trwał jedynie siedem dni, ale przy hotelowym basenie siedzieliśmy tylko raz, w pozostałe dni nosiło nas jak kota po maślance. Basen był grany tuż przed wylotem, celem dopracowania opalenizny, żeby po powrocie sąsiedzi od razu widzieli, że to były prawdziwe wczasy za granicą a nie jakaś bieda wersja moczenia tyłka w sadzawce przy Domu Wczasowym Relaks. Ja swoją tak dopracowałam, że miałam czerwone plamy na rękach a twarz bordową jak wódz indiańskiej wioski. Odkryłam się ze swoich maskujących szmat na 15 minut a kremem z filtrem posmarowałam jedynie tatuaże i tym sposobem cały wysiłek by nie utracić eterycznej bladości poszedł się jebać. Do ojczyzny wróciłam wyglądając jak niewolnica wyjątkowo surowego pana z plantacji bawełny.

Pierwsze 3 dni po przylocie tuż po wspólnym śniadaniu (konsumowanym w napiętej atmosferze, bo już rano Ciotka była wkurwiona na czajnik, którego na obiedzie nie będzie) odłączałam się od grupy i spacerowałam samotnie uliczkami i plażami Amarynthos i dopiero późnym popołudniem wracałam do familii. Pierwsza myśl, że samotne spacery wśród ruder i chaszczy to nie najlepszy pomysł, nadeszła już pierwszego dnia tych praktyk a wywołała ją horda bezpańskich, ewidentnie głodnych, psów, która przecięła mi drogę na lokalnym cmentarzyku. Psów boję się równie mocno co ukraińskiej kranówki więc stanęłam jak wryta. Pocąc się i udając pokracznego stracha na wróble (z racji kapelusza z ogromnym rondem) czekałam, aż zagrożenie minie. Minuty mijały, psy radośnie obwąchiwały sobie dupy a ja jak ten chuj na weselu - stałam w palącym słońcu, bojąc się wziąć głębszy oddech. Dopiero po godzinie udało mi się uciec z tego miejsca kaźni. Prawie dostałam udaru, ale niczego mnie to nie nauczyło, więc kolejnego dnia również pobieżyłam na samotną wędrówkę. Wydawało mi się, że jestem sprytna bo zapuściłam się w głąb miasteczka z myślą, że tam śierściuchy mi nie straszne. Błąd. W miasteczku czaiły gorsze zwierze niż te biedne wychudzone psy - lokalni biznesmeni, którzy widząc samotną, (wtedy jeszcze) białą jak kreda, dobrze odżywioną turystkę, widzieli również świetną okazję do przytulenia kilku euro małym wysiłkiem. Dzięki temu byłam zaczepiana na każdym kroku lub wciągana siłą do knajp przez nadgorliwych szynkarzy. Trafił się nawet jeden amant, który zagadywał do mnie po polsku twierdząc, że 15 lat temu mieszkał i pracował w Warszawie. Te ataki przekonały mnie skutecznie do skrócenia eksploracji uliczek Amarynthos i rychłego powrotu do rodziny, jednak postanowiłam dać ostatnią szansę moim samotnym wędrówkom. Wymyśliłam genialny plan - pójdę nabrzeżem. Tylko plaża i ja, zero psów, zero nagabywaczy, tylko słońce, morze i gorący żwir. Zakupiłam nawet specjalne buty kąpielowe na tą okazję, bo spacerowanie brzegiem morza boso było jak brodzenie w lawie po łydki, natomiast spacer w klapkach jak brodzenie w lawie z dodatkowym twistem w postaci piachu sypanego, przy każdym kroku, w gacie. Tarcie to nie zawsze fajna sprawa... Zaopatrzona w buty, fajki, książkę i wodę oraz opita kawą ruszyłam brzegiem morza. Rodzina wyszła jakąś godzinę wcześniej, bo dla nich picie kawy i palenie papierosów na balkonie to marnotrawstwo czasu, który można wykorzystać na opalanie, nurkowanie, narzekanie, wchujutoposiadanie oraz kuszenie. Wakacje są więc nie można się tak po prostu opierdalać! Wychodząc z hotelu dostałam od Ciotki cynk, że oni już wypełniają swe urlopowe obowiązki przy jakimś hotelu w zachodniej części wyspy. Po zgiełku dobiegającym ze słuchawki wywnioskowałam, że wybrali idealne miejsce do wypoczynku i niespiesznie ruszyłam w ich kierunku. Spacerując w cieniu ogromnego kapelusza, po kostki w jadowicie słonej wodzie starałam się napawać podmuchami wiatru, zapamiętać zapach morza i kształt każdego kamienia z pobliskich egzotycznych slumsów, bo wiedziałam, że nieprędko (o ile w ogóle) uda mi się znowu wyjechać do jakichkolwiek ciepłych krajów. Wtem na horyzoncie dostrzegam samotną palmę wyrastającą wprost z opatrzonych graffiti ruin, gdy podeszłam bliżej okazało się, że pod palmą skrywają się małe betonowe schodki donikąd. Stopnie było mocno sfatygowane a miejscówka ciut śmierdziała uryną, ale palma dawała cień oraz widok na morze, więc postanowiłam, że to idealna miejsce na papierosa i łyk wody. Wyścieliłam schody liśćmi, powiesiłam torbę na zardzewiałej poręczy, zdjęłam kapelusz z mokrego czerapa i siadłam. Papieros w tak cudownych okolicznościach przyrody smakował wybornie, więc postanowiłam zostać tam na dłużej. Idylla niestety szybko się skończyła, gdyż jakiś wspaniały mężczyzna pojawił się nad brzegiem morza. Już z daleka raziły mnie błyski słońca odbijane od łysej czaszki, posturę miał słuszną, drżącą zalotnie przy każdym kroku, niczym wypełniony wodą balon okiełznany jedynie spraną koszulą, a skórę koloru lekko przypalonego krokieta. Szedł z trudem, taszcząc zawieszoną na szyi deskę z przytwierdzonymi do niej koralikami z gówna i niespełnionych marzeń. Gwizdał smętnie romantyczne melodie i pocił się tak obficie, że na przenośnej wystawie wykwitła ogromna plama, co zapewne jeszcze bardziej przyciągało potencjalnych klientów. Gdy podszedł bliżej zauważyłam, również cienki, hiszpański wąsik podkreślający namiętną górną wargę oraz złoty kajdan wijący się jak wąż wśród kęp włosów na klacie. Siedząc cichutko i nie ruszając nawet palcem obserwowałam zmagania nieznajomego z grząskim piachem. Liczyłam, że mnie nie dostrzeże, jednak, jak się pewnie domyślacie, jestem słaba z matematyki i się srogo przeliczyłam. Będąc w odległości kilku metrów ode mnie zaczął dziarsko nawoływać i wymachiwać krótkimi rączkami a mozolne przedzieranie przez żwir zamienił w świński trucht. Zerwałam się jak oparzona i zaczęłam zbierać mandżur naprędce, niestety dopadł mnie i zagrodził drogę.

- Hej bjutiful lejdi! Dont goł! Dont goł! Mi nejm is Balbir, and aj łont to mić ju!* - wysapał gorączkowo.

- No cześć Balbir, przepraszam ale muszę już iść bo rodzina na mnie czeka - odparłam stanowczo acz uprzejmie i zaczęłam się wycofywać.

- Du ju haw hazbend end czirgren? Aj low ju czirgen! Ajem ricz, wery ricz. Aj kam hir to mejk mani end du a lot of mani. Kom łid mi, aj szoł ju maj hałus* - nie dawał za wygraną, gestykulując i rosząc śliną już upoconą wcześniej deskę z rozmaitościami.

- Nie, dzięki. Nie chcę oglądać twojego hałsa, bo mąż mi nie pozwala. Muszę iść, bo się zaraz zrobi angry i będzie mnie szukał - próbowałam nie dać po sobie poznać, że się denerwuję, ale w głowie już snułam plany czym dźgnąć amanta. Niestety miałam przy sobie jedynie fajki, zapalniczkę, wodę, książkę i telefon. Doszłam do wniosku, że chuj, trzeba będzie chlusnąć mu wodą w twarz a potem wsadzić zapalniczkę w oko, bo przecież nie zdejmę kapcia i nie będę go walić w łysą glacę a fajków, książki i telefonu szkoda. Koleś miał około 150 cm wzrostu, ale tyle samo szerokości więc gdy próbowałam go wyminąć robił maleńki krok w bok i paskudnie ocierał się o mnie lepką skórą.

- Wots jor nejm bjutiful? AJlawju! Aj łona kiss ju! Dont łorii, ajem ricz. Szoł mi jor wedżajna. Dont goł, aj haw gift for ju! - w tym momencie zdjął naszyjnik z białych muszelek, złapał mnie za przedramię i zarzucił mi go na szyję. To było jak kop kowbojskim butem w środek dupy - aż podskoczyłam. Wyszarpnęłam ramie z jego kleistego uścisku, odepchnęłam galaretowate ciało i wybiegłam z cienia gnana przez wyznania miłości. Adrenalina uderzyła mi do głowy, czułam się jakby goniło mnie stado wkurwionych gęsi a ja uciekam przed nimi brodząc w wodzie po pas i dodatkowo jeszcze chcę zdążyć na ostatni pociąg w Koluszkach. Biegłam tak w upale i piachu, aż do hotelowej plaży, okupowanej przez dziki tłum w tym moją rodzinę. Dopiero w pobliżu pierwszych leżaków odważyłam się odwrócić i sprawdzić czy Balbir nie goni mnie w miłosnym zapędzie. Nie gonił, więc mokra od potu już wolnym krokiem, przeciskając się między leżakami i sapiąc jak pedofil w przedszkolu dowlokłam się do miejsca gdzie rodzina wygrodziła sobie tradycyjną plażową działkę.

Z uczuciem ulgi zobaczyłam najpierw Dżordża leżącego na leżaku w lordowskiej pozycji (gdyby miał wąsa to na pewno podkręcał by go nonszalancko) następnie ukazała się reszta familii. Jak mnie zobaczyli to konsternacja naznaczyła ich twarze, z czego wywnioskowałam, że nie wyglądam najlepiej, nikt się przecież po mnie nie spodziewał przebieżki w celach prozdrowotnych... Nawet Wujek, który wszelkie niedogodności losu przyjmuje z właściwą sobie chłodną ignorancją (ma być wesoło albo wcale, bo nie ma problemów, których nie można zapić i przetańczyć - handluj z tym) podniósł brew ze zgrozą.

- Słodki Jezu co ci się stało? Pobili cię? Zgwałcili w krzakach? A mówiłam, żebyś sama nie chodziła! - wykrzyknęła Ciotka z paniką w głosie zanim zdążyłam nabrać powietrza aby odpowiedzieć.

- Właściwie nic się nie stało, uciekałam tylko przed jakimś cyganem - wyspałam opierając się dłońmi o kolana. Słowa cygan użyłam bezmyślnie, tak żeby jednym słowem przybliżyć fizis natręta. Koleś bez wątpienia był hindusem, grubym, niskim i łysym, ale hindusem. Nawet pachniał jak mutton curry. Jednak w pamięci uczestników wczasów pozostanie już do końca cyganem. Zapobiegliwa Cioteczka zaklepała mi wcześniej leżak więc padłam na niego ciężko i opowiedziałam pokrótce to co mi się przydarzyło, gdy doszłam do momentu naszyjnika wszyscy spojrzeli na moją szyję, gdzie smętnie zwisał sznur białych muszelek...Złapałam za niego bezwiednie i uświadomiłam sobie, że okradłam cygana! O Panie Szmatanie co tu teraz robić? Przecież nie oddam tego badziewia a nosić go nie będę. Wyrzucić też jakoś szkoda, bo przecież kradzione nie tuczy. Na szczęście z opresji moralnej wybawiła mnie Wandzia twierdząc, że od przyjazdu szuka takich muszelek i nigdzie nie może znaleźć. No to znalazła - na mojej szyi i to nie byle jakie bo okraszone historią o nieszczęśliwej miłości. Zdążyłam przekazać Wandzi ten niechciany łup a między leżakami zabłysła glaca Balbira - Idzie tu, idzie! - zaczęłam piszczeć i rozglądać się gorączkowo za jakąś kryjówką. Zasypać się wrzącym piachem, biec do morza czy wczołgać pod leżak? Ostatecznie ległam płasko na leżaku i przykryłam twarz zapoconym kapeluszem, który był na tyle dziurawy, że pozwalał mi na swobodne oddychanie i dyskretną obserwację otoczenia. Oczywiście towarzysze nie zrozumieli powagi sytuacji a moja panika wywołała, zamiast współczucia, salwy śmiechu i złośliwe komentarze. Jedynie Bożenka powstrzymała się od drwin, wypięła obfity, opalony biust w stronę nachodźcy,** nakręciła kosmyk włosów na wskazujący palec i z rozbrajającym uśmiechem stwierdziła, że wcale nie jest taki paskudny jak go opisałam. Może nie ma już 30 lat i skutera, ale łysina świadczy o wysokim libido a deska z chińską biżuterią o własnej działalności. Na pewno jest obrotny i namiętny więc niepotrzebnie tak szybko skreśliłam chłopa.. Szach mat, kurwa! Powiedziała to tak przekonująco, że prawie zaczęłam żałować, że nie dałam się uwieść w tych gruzach pod palmą, ale było już za późno. Nie dość, że złamałam mu serce to jeszcze okradłam, tego się nie wybacza tak po prostu a na heroiczne przeprosiny nie byłam gotowa. Balbir pokręcił się trochę w pobliżu, opchnął kilka bransoletek i zniknął a porządek świata znów został odwrócony, bo o ile kradzież na mechaniku może być drobnostką to już okradanie cygana jest poważnym naruszeniem równowagi świata.

To wydarzenie sprawiło, że grzecznie chodziłam w grupie i nie poznałam już nikogo tak ciekawego jak Balbir, ale pozwoliło mi na poszerzenie horyzontów i zacieśnienie więzów rodzinnych poprzez dzielenie przypałów.

Jak już wcześniej wspomniałam wczasy były wykupione bez all inclusive ale za to z opcją radź se sam, jednak któregoś pięknego dnia pojawiła się animatorka. Oficjalnie aby zapytać jak się bawimy i czy niczego nam nie trzeba a realnie po to aby wcisnąć nam wycieczki szlakiem żbika kreteńskiego (który notabene na Evii nie występuje) za 60€ od łebka. Gdy już przetrwała grad narzekań na żarcie, śmieci, brak kawy, brak czajnika i piach w dupie rozłożyła przed nami foldery ze zdjęciami wspaniałego nieznanego świata, gdzie piaseczek był żółty, roślinność bujna i zielona a bezdomne koty wyjątkowo tłuste i błyszczące a to wszystko tuż za rogiem czyli po drugiej stronie wyspy. Kobiecie udało się nas nakręcić na ten raj na ziemi, ale co będziemy sobie ułatwiać, płacić a potem dostosowywać się do jakichś obcych Januszów. Cytując Wujka - "za 60€ za osobę to w chuju to mam!", zrobiliśmy więc burzę mózgów i postanowiliśmy wynająć auto. Pomysł genialny w swojej prostocie - każdy z nas (oprócz Bożenki, ale ona na to miejsce ma inne walory) ma prawo jazdy, więc będziemy mobilni i pijani zarazem! Plan miał niestety jeden defekt, którego nijak nie dało się przeskoczyć - nas była szóstka a jedyna wypożyczalnia, w której mówili po angielsku, miała aktualnie Fiata Pandę. Jednego. Mogliśmy jeździć na raty, ale nikt nie chciał zostawać jak ubogi kuzyn przy hotelu, więc podjęliśmy próbę znalezienia innej wypożyczalni w większym miasteczku o nazwie Eretria a przy okazji pozwiedzać. Następnego dnia tuż po śniadaniu udaliśmy się na najbliższy przystanek. Do przyjazdu autobusu mieliśmy kilka minut więc ja z Wujkiem paliliśmy faje w cieniu za przystankiem, Ciotka buszowała w krzakach dumając czy jak urwie gałązkę to jej się na działce przyjmie, Wandzia z Dżordżem wyginali się do pamiątkowych fot natomiast Bożenka stała naoliwiona tuż przy szosie, wystawiając twarz i kształtną nogę łapała słońce. Udało jej się złapać nie tylko słońce, ponieważ nagle przy przystanku zatrzymała się taksówka a miły pan kierowca zaczął nas zapraszać ochoczo. Pełna sceptyzmu podeszłam do niego i wytłumaczyłam, że jest nas sześcioro i ni chuja nie zmieścimy się do jego mercedesa. Pan nie odpuszczał i przekonywał mnie zapalczywie, że będzie ciasno, ale się zmieścimy a on weźmie tylko 4€ za kurs. Gdy dzielnie odpierałam ataki taksówkarza za moimi plecami została podjęta męska decyzja - jedziemy! Cóż było robić, skoro starszyzna zdecydowała to się posłucham, tym bardziej, że z racji gabarytów zajęłam miejsce z przodu, więc (trochę już tradycyjnie) miałam to w chuju. Reszta wsiadła z tyłu, chociaż wsiadła to za dużo powiedziane, bo siedziała Ciotka, Bożenka i Wujek natomiast Wandzia leżała na Ciotce i Bożenie a Dżordż Wujkowi na kolanach. Można powiedzieć, że rodzina już od lat nie była tak bardzo zintegrowana tak jak w tym samochodzie. Panowała wesoła atmosfera, co chwilę robiłam im foty i tylko Dżordż nie wyglądał na zachwyconego, niby się uśmiechał do zdjęć, ale ewidentnie kościste kolanko Wujka kłuło go boleśnie w dumę. Gdy wysiedliśmy a właściwie wypadliśmy z taksy, kierowca wręczył mi swoją wizytówkę i rachunek na 12 €. Cudownie 4 zamieniło się w 12 a facet z miłego gościa w czerwonego wkurwionego agresora. Dyskusje były zbędne, więc zapłaciliśmy z bólem dupy ale też mocnym postanowieniem powrotu wynajętym autem lub autobusem. Wujek jako rodzimy taksówkarz czuł nawet swego rodzaju podziw dla sprytu lokalnego przedsiębiorcy - O jebany, jak nas pięknie wychujał! - stwierdził patrząc z uznaniem za oddalającym się mercem.

Rozprostowaliśmy gnaty po tej niezapomnianej podróży i ruszyliśmy szukać wypożyczalni aut i od razu na wejściu zagarnęła nas rodaczka Ewa, właścicielka sklepiku z badziewiem dla turystów. Roztaczała wokół swój nachalny czar, śmiała się głośno ze swoich kiepskich żartów i częstowała własnej roboty Ouzo, ale my byliśmy nieugięci węsząc podstęp odmawialiśmy twardo - A pierdole ten jej bimber, w hotelu mam swój sprawdzony, nie będziemy się jakąś berbeluchą truć! Najebiemy się i nam te koraliki opierdoli cwaniara - skomentowała roztropnie Ciotka gdy wyrwaliśmy się z objęć napastliwej handlarki. Na te słowa Dżordż odetchnął z wyraźną ulgą, bo Ouzo to nie Jack Daniels a kryształowe szklanki zostawił w hotelu. Nadludzkim wysiłkiem, ale udało nam się z niej wyrwać informację o wypożyczalniach i ruszyliśmy na dalsze poszukiwania. Wypożyczalnie znaleźliśmy 4 ale wszystkie cztery miały raptem 1 i 1/3 samochodu łącznie. Ten jeden był w fatalnym stanie a 1/3 to trzydrzwiowy Punto - trzeba było się poddać i biec na autobus. Próbowaliśmy jeszcze szukać wypożyczalni online w Halkidzie, ale niestety nie mieliśmy szczęścia więc pozostało nam oglądać bujną roślinność oraz kreteńskiego żbika na fotach i podróżować autobusem co w sumie nie było takie złe, bo przynajmniej nikt nie musiał siedzieć na cudzych kolanach.

Kolejnego dnia wybraliśmy się na plażę blisko Alivieri, bo któryś z hotelowych gości sprzedał nam cynk, że jest tam przepięknie i tak rzeczywiście było mimo, że placek jasnego piachu miał powierzchnię 10x2m. Nabrzeże było wyjątkowo czarujące a morze miało kolor jaskrawego turkusu. Oznaczało to, że Wandzia i Dżordż mieli straszny zapierdol przy robieniu zdjęć, gifów i filmów. Jak tylko ujrzeliśmy ten malowniczy zakątek już wiedziałam po twarzy Wandzi, że nie była na to gotowa - miała tylko 3 komplety bikini i jeden normalny ciuch, który o zgrozo, był bluzką i spodenkami w jednym. Prawdziwe dramaty rozgrywają się po cichu, ale walczyła dzielnie z tym co miała. Każda minuta na rajskiej plaży była precyzyjnie wyliczona i spożytkowana. Wyglądało to tak, że np. Wandzia kładła się na leżaku w niedbałej pozie z lokalnym piwem w dłoni, ale dopiero gdy poza była wystarczająco niedbała, słońce oświetlało pod odpowiednim kątem twarz a oczy miała przymknięte z umiarkowaną, nienachalną rozkoszą wtedy Dżordż mógł zrobić serię zdjęć, z których wybierali wspólnie najlepsze. To samo działo się podczas nurkowania, opłukiwania z soli i siedzenia w zadumie na skale. No powiem wam, że nie ma srania po krzakach. Posiadanie aktywnego konta na insta to jednak ciężki a czasem i niebezpieczny zapierdol. Czemu niebezpieczny? Bo jeśli pozycja na skale będzie wystarczająco dyletancka lecz niestabilna można się z tej skały po prostu zwalić i tęgo pokancerować a to potem szpetnie na zdjęciach wygląda.

Jednak jest niebezpieczne z jeszcze innych względów a o jednym chciałabym wspomnieć. Otóż po tym wyczerpującym plażowaniu musieliśmy wrócić na obiadokolację by pozłościć się trochę na brak kawy i czajnika. Stanęliśmy na przystanku pośrodku niczego - tylko czteropasmowa droga, przystanek, pola oraz jakaś grecka babina okutana w chustkę. Pech chciał, że znowu mieliśmy trochę czasu, więc Wandzia postanowiła wykorzystać pozostałe minuty do cna i wpadła na genialny w swej prostocie pomysł, że siądzie po turecku na środku czteropasmówki a Dżordż jej zrobi zdjęcie od tyłu. Tak żeby wyglądało jakby całkiem sama rozwiązywała tajemnice wszechświata, na drodze życia prowadzącej w nieznane. Taka jakby modernistyczna wersja ekstremalnego buddyzmu w opozycji do leżenia wśród, zasranych przez psy, liści jesienią czy rozkraczania się na torach. Ja jako instagramowy (i w sumie życiowy) nieudacznik w życiu nie wpadłabym na taki pomysł, natomiast Wandzia nie tylko wpadła ale też wykonała! Wyczekała aż samochody przestaną jechać, wbiegła na środek drogi, usiadła i zaczęła krzyczeć rozdzierająco - Dżordż rób teraz! Szybko! Szybko, bo dupa mi płonie! - i mogłabym przysiąc, że usłyszałam ciche skwierczenie oraz delikatny aromat szynki z grilla... Na domiar złego z dwóch stron, bardzo szybko zaczęły nadjeżdżać auta więc bladzi ze strachu zaczęliśmy się drzeć chórem, żeby uciekała. Tylko babinka patrzyła na tą scenę z kamienną twarzą - jeden turysta w tą czy w tamtą, co za różnica. Wandzi szczęśliwie udało się oderwać tyłek od szosy i uciec zanim niebieski pikap zrobił z niej mielonkę, co nie było wcale oczywiste, bo upał był tak jebitny, że plastikowe klapki przyklejały się do asfaltu nie mówiąc nawet o wypielęgnowanej skórze na Wandziowych pośladkach, która mogła przywrzeć do niego na dobre. Poparzony tyłek siostry to nie jedyne poświęcenie dla tej niezapomnianej sesji, bo Dżordż paskudnie pobrudził sobie kolano przyklękając by złapać najlepsze ujęcie. Wody brak, mokrych chustek brak a do hotelu daleko, jednak dzielnie to zniósł i tylko od czasu do czasu spoglądając w dół wzdychał ciężko. Jak widać nie każdy bohater nosi gacie na spodniach i pelerynę. Oczywiście nie nosi też reklamówek z supermarketów bo patointeligencja rapuje a siatokompromitacja boli całe życie.

Reasumując, jeśli wybieracie się do Grecji to w chuju miejcie porządki, nie chodźcie na samotne spacery, klękajcie tylko na gazecie, nie wierzcie taksówkarzowi i kupcie wersję all inculisive... a jeśli jedziecie się z rodziną to nawet za cenę nerki.

* tłumaczenie z angielskiego w dialekcie pigeon

- Hej bjutiful lejdi! Dont goł! Dont goł! Mi nejm is Balbir, and aj łont to mić ju!

- Cześć piękna pani! Nie idź! Nie idź! Moje imię jest Balbir i chcę cię poznać!

(...)

- Du ju haw hazbend end czirgren? Aj low ju czirgen! Ajem ricz, wery ricz. Aj kam hir to mejk mani end du a lot of mani. Kom łid mi, aj szoł ju maj hałus

- Czy masz męża i dzieci? Kocham cię dzieci! Jestem bardzo bogaty. Przyjechałem tu robić pieniądze i robię dużo pieniędzy, pokażę ci mój dom

(...)

- Wots jor nejm bjutiful? AJlawju! Aj łona kiss ju! Dont łorii, ajem ricz. Szoł mi jor wedżajna. Dont goł, aj haw gift for ju!

-Jak masz na imię piękna? Kocham cię! Chcę cię pocałować! Nie martw się, jestem bogaty. Pokaż mi swoją wadżajnę. Nie idź mam prezent dla ciebie!

**nie wiem czy istnieje słowo nachodźca, ale to taka odwrotność uchodźcy - zamiast uchodzić to nachodzi

 
 
 

Comments


Featured Posts
Recent Posts
Search By Tags
Follow Us
  • Facebook Classic
  • Twitter Classic
  • Google Classic

© 2020 by Middle Finger

    • Facebook
    • Instagram
    bottom of page